Anglik o Polakach

Temat przeniesiony do archwium.
Angielski reżyser Dominic Lees zrobił film o wschodnioeuropejskich imigrantach w Londynie
Głównymi bohaterami są Polacy. Obaj to czarne charaktery. Reżyser mówi, że "Outlanders" nie jest antypolski czy rasistowski, to film o dylematach moralnych.

Za pół roku wchodzi na ekrany angielskich kin i wtedy okaże się, jaki będzie miał wpływ na postrzeganie Polaków na Wyspach. Największym niebezbieczeństwem jest to, że może utrwalić i wzmocnić negatywny stereotyp i wpisać się w nagonkę na Polaków, którą de facto od kilku miesięcy prowadzą prawicowe, brytyjskie dzienniki. Dla nich ten film może stać się symbolem, a reżyser prawdziwym bohaterem, który nareszcie, jak nikt dotychczas, rozprawia się z imigrantami ze Wschodu.



Historia imigracji czy historia moralnego wyboru?

Film zaczyna się tak, jak w większości zaczyna się polska przygoda na Wyspach. Adam Jasiński (w którego wcielił się Jakub Tolak) wyjeżdża do Londynu w poszukiwaniu lepszego życia i swojego brata, który wyemigrował z rodzinnego Gdańska kilka lat wcześniej. Chłopak do brytyjskiej stolicy przyjeżdża stopem, wysiada na London Bridge, spogląda na symbol wielokulturowego miasta – Tower Bridge i jest pełen nadziei. Wszystko, co wydarzy się później, już nie będzie tak jednoznacznie pozytywne. Rozpoczyna poszukiwania brata. W pubie, w którym miał on pracować, dawno go nie widzieli. Szef pubu przekazuje Adamowi listy, które zresztą on sam wysyłał do starszego brata. Z paczką listów i pustką w głowie chłopak przemierza ulice Londynu. Pierwszą osobą, która wprowadza go w imigracyjne realia jest Ukrainiec, u którego w namiocie spędza swoją pierwszą noc na emigracji.

Drugiego dnia obaj szukają pracy na "giełdzie" (ciemna uliczka, gdzie czekają wszyscy imigranci na miejscowych, którzy podjeżdżają minibusami i wybierają ludzi do pracy na budowie). Adam ma szczęście. Jednym z bossów rekrutujących do pracy jest znajomy jego brata, który dzień wcześniej widział go w pubie. Zabiera go do niego. I w ten sposób bracia się odnajdują.

Jan (w tej roli Przemysław Sadowski) pracuje na budowie, ale nie jako robotnik, a ich szef. Wspólnie z innym Anglikiem kierują budową, na której większość robotników to nielegalni imigranci, wykorzystywani i oszukiwani przez "szefów". Adam załatwia znajomemu Ukraińcowi pracę u brata. A potem mają kilka dni na nadrobienie rodzinnych zaległości. Jan wprowadza Adama w londyńskie życie. Zabiera do nocnego klubu, gdzie wypijają zdrowie za zmarłego kilka tygodni wcześniej ojca.

Adam jest zachwycony życiem swojego brata. Mieszkanie z widokiem na Canary Wharf, portfel pełen funtów, do tego mocna pozycja w pracy. Wszystko idzie dobrze do momentu, gdy na budowie dochodzi do wypadku. Ukrainiec spada z rusztowania i nikt mu świadomie nie udziela pomocy. Wszystkim zajmuje się Jan, który z premedytacją pozwala mu umrzeć. Śmierć Ukraińca jest dla niego mniejszym problemem niż tłumaczenia w szpitalu i brytyjskich urzędach czy na policji. Ciało Ukraińca chowa do bagażnika, a potem jedzie na piwo. Tam spotyka Adama. W pubie zjawia się też policjant, który wypytuje o budowę. Jan desperacko prosi brata, by wziął kluczyki i pozbył się auta. Adam wykonuje polecenie brata, choć w bagażniku odkrywa zwłoki swojego przyjaciela. I choć spycha samochód do kanału, to zaczyna buntować się przeciwko działaniom brata.

Później zakochuje się w Rosjance i postanawia ułożyć sobie z nią spokojne życie w Londynie. Nagabywany przez policję milczy o zbrodni, w której miał swój udział. Anna, jego dziewczyna opowiada o wszystkim detektywowi. Teraz Adam musi wybrać: albo dalsze milczenie i ochrona brata, albo współpraca z policją w schwytaniu Jana w zamian za prawo pobytu dla swojej narzeczonej. Decyduje się na miłość, ale w ostatniej chwili wygrywają braterskie więzi. Reżyser

Reżyser filmu "Outlanders", Dominic Lees, który studiował reżyserię u Krzystofa Zanussiego, zna dobrze Polskę. Mieszkał przez ponad rok w Warszawie, mówi po polsku, przez siedem lat miał polską żonę, nie widzi w swoim obrazie żadnych antypolskich elementów: – To nie jest film rasistowski. Jestem Anglikiem, który kocha Polskę i polską kulturę. Przedstawiony przeze mnie w filmie Adam jest dobrym Polakiem, który przeżywa dylemat moralny, bo kocha swojego brata, ale w końcu decyduje się być uczciwym człowiekiem. Lees mówi nam, że jeszcze nie spotkał się z opinią, że jego film może negatywnie wpłynąć na reputację Polaków mieszkających i pracujących w Wielkiej Brytanii. Reżyser dodaje, że historia imigrantów ma być w tle: – Chciałem nakręcić historię moralną o normalnych ludziach, którzy żyją we współczesnej Europie i o doświadczeniach imigrantów w ogromnym mieście, jakim jest Londyn. W brytyjskiej stolicy obecnie jest najwięcej pracowników z Europy Środkowo-Wschodniej. To zupełnie zmieniło charakter tego miasta. Po pierwsze ekonomicznie, a po drugie kulturowo. Teraz czujemy, że Londyn jest bardziej międzynarodowy. Zawsze był, ale zawsze brakowało ludzi ze wschodniej części Europy. Powody oczywiście były polityczne. Teraz te dwie Europy są ze sobą połączone – mówi Lees.

Antypolski do Polaków

Pokazaliśmy film polsko-brytyjskiemu małżeństwu z 25-letnim stażem, Andzie i Seamusowi MacBride, którzy mieszkają w Londynie. Anda jest tłumaczką i dziennikarką. Seamus architektem. Oboje udzielają się w związkach zawodowych i codziennie poznają kilka historii imigrantów ze Wschodu, których losy mogłyby posłużyć jako materiał do niejednego filmu. Ich zdania o filmie są podzielone. Polka ma obawy, co do odbioru "Outlanders": – Myślę, że Polacy mogą poczuć się urażeni tym filmem. Głównie dlatego, że wielu z nich jest raczej ofiarami niż sprawcami zbrodni na Wyspach. Seamus w ogóle nie rozumie obaw żony. – Nie widzę w tym film nic antypolskiego. To film opowiadający bardziej o trudnych związkach między braćmi. Prawie zawsze w brytyjskich filmach przestępcami są cudzoziemcy, więc Anglicy specjalnie się tym nie przejmą, że akurat w tym filmie głównymi bohaterami są Polacy. To film jak każdy inny.

Outlanders

Można na ten film się obrażać i obrzucać reżysera wyzwiskami, że pokazuje Polaków tylko w jednym świetle. Ale ten film może też otworzyć oczy wielu Polakom w kraju, że życie na emigracji często nie wiąże się z dużymi pieniędzmi czy poprawą jakości życia, a Londyn nie dla wszystkich jest ziemią obiecaną. Trzeba pamiętać, że "Outlanders" to film oparty na faktach i bez wątpienia Jan czy jego wspólnicy to nie wymysł wyobraźni reżysera, a żywi bohaterowie, który żerując na bezbronności, naiwności, a często ludzkiej głupocie robią duże pieniądze, wykorzystując innych Polaków i nielegalnych imigrantów ze Wschodu. Reżyser jednak musi pamiętać, że robi film w określonym czasie, w określonym miejscu i w bardzo określonej atmosferze społecznej. Takie gazety jak "Daily Mail" albo "The Daily Telegraph" prześcigają się w nagonce na polish workers i co tydzień wyliczają, ile kosztuje przeciętnego Brytyjczyka pobyt w Wielkiej Brytanii przeciętnego imigranta. Tylko tak się składa, że dla tych prawicowych tytułów przeciętny imigrant prawie zawsze oznacza imigranta z polskim paszportem. Film Dominica Leesa czytelnikom wspomnianych tytułów znakomicie wpisuje się w ich ocenę rzeczywistości. I na tym polega jego największe niebezpieczeństwo: że utrwali i wzmocni negatywny stereotyp o polskich imigrantach. Sam w sobie jako obraz o dylematach moralnych, jak opisuje go reżyser, jest po prostu historią wyboru między lojalnością wobec brata, który jest przestępcą a wyrwaniem się z rodzinnych więzi i budowaniem lepszego życia. Skoro to film o tak niewinnej fabule, to dlaczego jednak nosi tytuł "Outlanders", który w wolnym tłumaczeniu może oznaczać obcy. Sam reżyser przyznaje, że tytuł pochodzi od niemieckiego słowa Ausländer, czyli cudzoziemiec. A jeśli tak, to po co we wzruszającej historii moralnych wyborów próba pokazania życia imigrantów w brytyjskiej stolicy?

Na ekranie

Film za pół roku ma wejść do kin w Wielkiej Brytanii. Polski dystrybutor planuje tylko wydanie "Outlanders" na DVD. Ale film był już pokazywany w Polsce, na ostatnim festiwalu w Gdyni, gdzie raczej nie wzbudził emocji. Film był także pokazywany na Cine Braga International Film Festival w Portugalii, gdzie otrzymał nagrody w kategorii najlepszy film oraz najlepszy reżyser. Dwa tygodnie temu, na festiwalu filmowym w Glasgow, odbyła się brytyjska premiera "Outlandersa".
zapewne widza nas tak jak my Rumunow...:D
Are you a PiS member ? Sod it!
A Polacy jak to Polacy, gdyby film byl o "Pakach" chetnie by na niego poszli i jeszcze pochwalili, ze w koncu ktos prawde o nich powiedzial, ale ze jest o Polakach to bedzie burza wsrod emigracji... oj bedzie...
No ja się zastanawiam czy nie napisać scenariusza do filmu o wyczynach anglików zagranicą:
Podróżujący po świecie Brytyjczycy po 50-tce przysparzają zmartwień MSZ swojego kraju, bo zamiast statecznie odpoczywać, nadużywają alkoholu i uprawiają sporty ekstremalne - podaje BBC News.

Konsulat Zjednoczonego Królestwa na greckiej wyspie Rodos skarży się bardzo na tę grupę turystów. Najczęstsze problemy, w jakich celują 50-latkowie to agresywne zachowanie po wypiciu paru kieliszków za dużo oraz nurkowanie i pływanie po obfitym posiłku czy alkoholu, co jest przyczyną utonięć.

Jak ujawnia brytyjskie MSZ, dwie trzecie podróżników powyżej 55. roku życia przyznaje, że podczas ostatnich wakacji nie wykupiło ubezpieczenia. Ponad połowa za granicą pije więcej alkoholu niż w ojczyźnie. Jedna piąta zaś próbuje podczas wakacji wyczynów, których dotąd nie podejmowało - czyli np. skoków na bungee.

Ubolewania resortu dyplomacji nie znajdują jednak zrozumienia u jednego z biur podróży specjalizujących się w wycieczkach dla osób starszych. Agencja turystyczna Saga uznaje te skargi za nieporozumienie.

- Nawet jeśli jesteś po 50-tce, nie oznacza to, że masz wstawić do magazynu swoją deskę surfingową, albo odwiesić swój sportowy kombinezon - broni Saga swych brawurowych klientów.
Źródło : PAP
a to co wyrabiaja w Krakowie..?teraz to wlasciciele barow i ogrodkow piwnych maja wylapyac tych Anglikow co sie obnazaja,bo jak nie to oni beda ukarani przez straz miejska mandatem, ze ich goscie sie obnazaja w miejscu publicznym
A gdzieś czytałem że Anglicy są większymi kretynami nawet od Włochów
A to taka ciekawostka:
Mama już nie przeczyta dziecku?

czyli Wyspa na progu analfabetyzmu

Tak wyszło, że muszę wymagać od ludzi pisania oświadczeń, zeznań i innych krótkich form. Niby nic, ale... Poprosiłem kiedyś angielskiego pracownika, aby napisał krótkie oświadczenie. "Ale je nie wiem, jak to się robi" - odparł. Powiedziałem jak to ma mniej więcej wyglądać, ale z niewielkim skutkiem. "Ależ ja nie wiem, jak sie pisze połowę tych wyrazów" - odparł. Zamurowało mnie. Trudność tekstu była naprawdę niewielka i nie wymagała jakichś specjalnych umiejętności. Chcąc niechcąc musiałem trzyzdaniowy utwór (mówiący mniej więcej, że dana osoba ma niewiele do powiedzenia w sprawie) napisać sam.
Podobnych przypadków miałem o wiele więcej. Niektórzy wręcz bez żenady przyznają, że z pisaniem u nich nie bardzo. Czasem muszę przebijać się przez dokumenty, których ortografia jest na poziomie trzecioklasisty. Co nie przeszkadza pracodawcy, aby takich ludzi zatrudnić- a w tym co robią, są naprawdę nieźli.
Zawiła, etymologiczna ortografia angielska jest naprawdę trudna, nasze ó, rz czy ch nie wytrzymują z nią konkurencji, ale... bez przesady. Tym bardziej, że pomocy naukowych jest naprawde bez liku, a najtańszy słownik ortograficzny i bardzo popularny tu słownik wyrazów bliskoznacznych można dostać już za równowartość 2 zł. Anglia przestaje pisać i czytać?
A specjaliści straszą, że jest coraz gorzej - zwłaszcza w czytaniu wśród dzieci. Nie trzeba jakichś skomplikowanych badań, można sprawę sprawdzić empirycznie. Ostatnio jeździłem sporo pociągami - i o ile w przeciętnym pociągu pasażerowie mają tyle książek, ile w polskich czterech, nie widziałem młodych ludzi, którzy oddawaliby się czytaniu. Przeważa oglądanie filmów na małych DVD, gry komputerowe czy molestowanie telefonów komórkowych.
Oficjalne statystyki tylko potwierdzają te obserwacje. Niedawno ogłoszono wyniki miedzynarodowych badań, z których wynika, że Wielka Brytania jest w dolnej połowie krajów, w których dzieci czytają, a spadek jest jednym z najbardziej widocznych wśród krajów rozwiniętych. Powód? Obliczono, że przeciętne brytyjskie dziecko spędza dziennie trzy godziny przy komputerze lub innych rozrywkach elektronicznych (np. playstation) a resztę wolnego czasu wypełnia głównie oglądanie telewizji. Czytanie stało się mało atrakcyjne, wymaga wysiłku, podczas gdy do elektronicznej rozrywki wystarczy kliknięcie myszką lub pilotem.
Czy to właściwe wytłumaczenie? Mnie wydaje się podejrzane, zwłaszcza że według cytownych już statystyk wśród krajów mających największe osiągnięcia w czytelnictwie oprócz Rosji są Hong Kong i Singapur, a więc słynne ze swojej elektroniki i niskich cen na nią. Chyba więc oficjalne tłumaczenia rządowe mijają się nieco z prawdą. Bardziej przemawia do mnie inna teoria mówiąca o zaniedbaniach, których dopuściła się szkoła i rodzice.
Rząd robi co może: program zwalczania niepiśmienności kosztuje podatnika 500 milionów funtów! Za te pieniądze funduje się bezpłatne książki bibliotekom i instytucjom wychowawczym, ostatnio promuje się dziesięć minut czytania dzieciom dziennie. Nie muszą tego robić rodzice, w Anglii bardzo popularne są książki na kasetach i kompaktach. Bo - i nie ma tu ironii - czasem mama nie umie czytać...
Inna ciekawostka:
Nic ci nie jest, koleś?
czyli nadchodzi generacja Y

Młodzi, wykształceni, ambitni, nabuzowani wiedzą i żądni karier. Młode kadry opuszczają brytyjskie uczelnie, przekonane, że zrobią karierę i przebojem wtargną na rynek pracy... Tymczasem nic z tego. Pracodawcy najwyraźniej ignorują "młode lwy", sięgając chętniej po starsze pokolenie, a nawet świetnie wykształcone kadry z zagranicy, Polski nie wyłączając. Dlaczego, obrazili się? Nie maja zaufania do poziomu brytyjskich uczelni?
Wszystko po trochu. Nowe pokolenie - chciałoby się powiedzieć "wykształciuchów", zwłaszcza to urodzone po roku 1982, cieszy się wsród pracodawców rzeczywiście jak najgorszą opinią. Do tego stopnia, ze ci ostatni wolą sięgnąć po bardziej sprawdzone kadry. Mówi się, że młodzi absolwenci i pracodawcy to dwa bardzo odległe światy. Pierwsi - zorientowani na karierę, ambitni, często do przesady, mający świetne zdanie o sobie. Ci drudzy ocaniają młodych zupełnie inaczej: bujający w obłokach, bez poczucia realizmu, egocentryczni, chwiejni i chciwi - takie epitety padają najczęściej.
Po generacji X - urodzonych w latach 60. i 70., znanych z cynizmu i chłodu, następuje, zdaniem socjologów brytyjskich, czas generacji Y. Ich cecha charakterystyczna to zbyt wielkie ambicje nie idące w parze z rzeczywistym wykształceniem i umiejętnościami. Potocznie takich ludzi nazywa się po angielsku "wannabe". Trudno o dokładny polski odpowiednik, chodzi o kogoś, u kogo aspiracje przewyższają rzeczywiste możliwości i umiejętności.
Jesli rzeczywiście dysponują wiedzą teoretyczną, często nie idzie ona w parze z kulturą osobistą i ogólnym obyciem. Pracodawcy narzekają, że już sama rozmowa kwalifikacyjna może przyprawić o mdłości, kiedy potencjalny pracownik zwraca się do pracodawcy słowami: " you all right, mate" (nic ci nie jest, koleś?) Wielu z nich nie ma wiele do zaoferowania poza pobiezna wiedzą ze swojego zakresu, a bywają ponoć nawet autentyczni analfabeci!
W rezultacie młodzi absolwenci napotykają na ogromne kłopoty już na starcie. W zeszłym roku problemy w znalezieniu pracy miało ponad 55 procent świeżych absolwentów. I ta przepaść będzie się powiększać, bo, jak już wspomniałem, pracodawcy nie zamierzają zasypiac gruszek w popiele i coraz śmielej sięgają po kadry z Europy. W rezultacie rośnie nam kolejne pokolenie frustratów. Ciężko przewidzieć, jak będą starali się ową frustrację rozładować, jedno jest pewne - będzie to społecznie nośne i zapewne o wiele groźniejsze niż narkotyki czy chuligaństwo futbolowe...
Temat przeniesiony do archwium.

« 

Pomoc językowa - tłumaczenia

 »

Pomoc językowa - tłumaczenia