Statystyczny Brytyjczyk ma 23 tys. funtów długu

Temat przeniesiony do archwium.
Nie mają pieniędzy na jedzenie. Nie spłacają kredytów. Nienawidzą listonosza. Brytyjczycy pożyczyli od banków tyle, że każda kobieta, mężczyzna i dziecko na Wyspach mają dług w wysokości 23 tys. funtów. Mają za to zadłużone domy, w których czekają na wizytę komornika. Śni im się moment, w którym będą musieli się wyprowadzić.To Brytyjczycy - zmagają się z kryzysem, jakiego dawno nie widzieli.
Mary nie otwiera kopert

Brixton to zła dzielnica na południu Londynu. Tam kryzys, nad którym dziś płaczą dyrektorzy z londyńskiego City, przyszedł już pół roku temu.

Przyszedł pocztą.

- Wtedy się zaczęło - mówi Mary Smith, czarna 50-latka. Mówi powoli, jest zmęczona i przestraszona. - Wtedy chyba po raz pierwszy w życiu nie otworzyłam listu. Był od firmy komórkowej. Wiedziałam, co jest w środku. Potem nie otworzyłam listu od gminy. A potem już nie otwierałam nic... Jak listonosz przyszedł, udawałam, że mnie nie ma w domu.

Gdyby Mary rozrywała koperty, przeczytałaby, że:

- gmina prosi o uiszczenie rachunku za mieszkanie, jak najszybciej, 450 funtów;

- firma telekomunikacyjna prosi o natychmiastowe uregulowanie 320 funtów zaległości;

- inny telekom przypomina, że chce od Mary 290 funtów;

- jeszcze inny - chce 360, jak najszybciej;

- sieć wysyłkowa prosi o "szybkie wpłacenie 50 funtów zaległej opłaty za zakupy";

- komornik zostanie zawiadomiony, jeśli Mary nie ureguluje długu z karty kredytowej, włącznie z licytacją majątku ruchomego;

- gmina raz jeszcze prosi o uiszczenie rachunku za mieszkanie, jak najszybciej, teraz już na ponad 600 funtów...

W listach jest o 3,5 tys. funtów długu.

- Teraz boję się papierów. Tyle tego przyszło... Nie wiem, co robić - szepcze Mary.

Nagły skok cen na początku lata sprawił, że niecałe 40 funtów, jakie Mary ma tygodniowo na życie, przestało wystarczać na cokolwiek.

Krach na rynku nieruchomości, kiedy domy zaczęły tanieć, spowodował, że firmy budowlane zaczęły zwalniać i jeden z jej dwóch synów stracił pracę.

Mary uświadamia sobie chorobę

- To, że nadciąga kryzys, widzieliśmy już dawno. Bo kolejki do nas zaczęły się wydłużać - mówi Beverly O'Sullivan, szefowa Brixton Advice Centre, ośrodka porad dla mieszkańców.
To mała poczekalnia z kontuarem, trzy zamykane pokoje do rozmów na osobności dla finansowych rozbitków z Brixton.

Mary rozgląda się nerwowo, wyciąga przed siebie ręce pełne pism i kładzie grubą stertę na stole. Wielką torbę pełną papierów złożyła na kolanach, siedzi na brzeżku krzesła przy stoliku. Kilkadziesiąt kopert, które Mary położyła na stole, jest już otwartych, kilkudziesięciu innych jeszcze nie rozpieczętowała. Mówi, że w każdej jest przynajmniej jedno ponaglenie. - Nie wiem, co robić. Nie chcę iść na ulicę z moimi dziećmi. Powiedz, proszę, co robić? - pyta Mary Beverly O'Sullivan, która ma ją wyciągnąć z długów. - Wszyscy piszą, że zabiorą mi dom i telewizor i wejdą na zasiłek, i... - Mary wybucha głośnym płaczem. Szlocha dwie długie minuty, a za nią stłoczona kolejka odwraca oczy, patrzy w ścianę, sufit, wygląda za okno.

Każdy ma torbę wypchaną rachunkami i każdy wie, co przechodzi kobieta przy stoliku.

W mikroskopijnej poczekalni wszyscy siedzą na krzesłach, tak jak w przychodni w kolejce do lekarza.

- Długi. Ta choroba nazywa się "długi" i dopadnie prędzej czy później każdego. Ten kryzys jest naprawdę koszmarny. Ustawiają się do nas długie kolejki - mówi Beverly O'Sullivan. Wysoka 40-latka odgarnia włosy z czoła i wzdycha ze zmęczenia. We wtorek spotkała się z 13 osobami. A to dopiero początek jej pracy - teraz Beverly sortuje specjalne teczki swoich podopiecznych ze stosu na stos.

Czerwone teczki to sprawy mieszkaniowe, zielone - niewypłacalność i długi.

W małym biurze w piętrowym, narożnym domku jest zielono jak na wiosnę - stosy teczek "zadłużeniowych" rosną z dnia na dzień.

Później oddzieli sprawy beznadziejne od bardzo trudnych i trudnych.

Mary uwierzyła w łatwe pieniądze

W sumie Brytyjczycy pożyczyli już od banków grubo ponad 1,4 bln funtów. To tak, jakby każda kobieta, mężczyzna i dziecko na Wyspach mieli dług w wysokości 23 tys. funtów.

- Mary to klasyczny przykład człowieka, któremu w normalnych czasach byłoby ciężko, a w kryzysie nie daje sobie rady w ogóle. I klasyczny przypadek, jak wpada się w spiralę zadłużenia - mówi Beverly.

Mary Smith tłumaczy: - Próbowałam pracy w pubie, ale nie potrafiłam jej utrzymać. Płacili mało, minimalną stawkę. Nie dałabym rady utrzymać rodziny.

W długi wpadła niepostrzeżenie - po zrobieniu wszystkich opłat: za mieszkanie, ogrzewanie, prąd, na życie zostawało jej 30 funtów tygodniowo na trzy osoby.

- Nie da się z tego żyć. Trzeba było pożyczyć. Albo nie płacić.

Mary już grubo ponad półtora roku temu nie miała od kogo pożyczać - w Brixton wszyscy jej sąsiedzi żyją z zasiłku. Dziś grozi jej wyrzucenie z mieszkania, bo czynszu nie płaci gminie ponad rok. Właśnie czynsz przestała płacić w pierwszej kolejności.

- Nie miałam z czego, naprawdę. Myślałam, że gmina mi nic nie zrobi - mówi cicho.

- Ale nie powiedziałaś im, że masz kłopoty, prawda? - pyta Beverly.

- Nie. Wstydziłam się.

- Ale jak można zadłużyć się naraz u trzech operatorów komórkowych?
- To, niestety, proste. Ktoś używa telefonu, nie ma pieniędzy na rachunki. Więc nie płaci się miesiąc, dwa, trzy... I odłączają numer. Telefon jest dziś niezbędny, więc bierze się kolejny. Rekordziści mają kontrakt z każdym operatorem... W ten sposób rośnie góra długów - wyjaśnia Beverly, która właśnie sortuje rachunki Mary na specjalne kupki. To pierwszy krok do wyjścia z kryzysowej pętli.

- Tutaj te, które trzeba płacić - jak mieszkanie. Dalej - te, które są wymagalne w ciągu miesiąca, grożą sądem. Później trzeba ułożyć te, które nie są konieczne do spłacenia.- Ja musiałam wziąć kartę w takiej firmie, która dawała kredyt, ale na 180 proc.! - mówi Mary. - Jak się spóźniłam ze spłatą, to odsetki rosły tak szybko, że ani się obejrzałam...

- Nie można było wziąć jakiejś niżej oprocentowanej?

- Nikt mi nie dał takiej karty, byłam w bankach Barclays i w NatWest. Powiedzieli, że jestem ryzykownym klientem. To poszłam do specjalnego stowarzyszenia kredytowego, oni mieli karty, ale na 180 proc. Musiałam wziąć, bo chciałam kupić tylko bilet miesięczny... - rozkłada bezradnie ręce.

- To jest oburzające, że banki pożyczają tak łatwo, tak bardzo zachęcają klientów. Do nas przychodzą właśnie tacy ludzie, którzy uwierzyli, że łatwo dostaną pieniądze, a potem łatwo spłacą kredyt. Rekiny z City sobie poradzą, wezmą prawników, wyjdą z tego. Tym ludziom nie pomoże nikt - mówi Beverly.

Gdyby Mary uczciwie pracowała...

Mary to jedna z tych, którzy są najbardziej dotknięci kryzysem - na zasiłku, bez widoków na lepiej płatną pracę. - Jednak przybywa takich ludzi, którzy uczciwie pracują, a mimo to żyją w nędzy. Jest ich w Wielkiej Brytanii coraz więcej. Ceny rosną jak szalone, a płace stoją w miejscu - mówi Graeme Cooke, autor raportu "Wyjść z nędzy przez pracę" przygotowanego przez Institute for Public Policy Research (Instytut Badań nad Polityką Państwa).

Liczba pracujących biednych na Wyspach rośnie z roku na rok - dziś to już ponad 15 proc. I to wbrew reformom rynku pracy, które za rządów Tony'ego Blaira miały doprowadzić do zmniejszenia nierówności. To o jedną dziesiątą więcej niż przed dekadą.

W Wielkiej Brytanii co piąty pracownik jest nisko opłacany - ponad 5 mln osób zarabia mniej niż 6,6 funta za godzinę. (W USA co czwarty pracujący dostaje najniższe stawki). Taka suma to sporo dla imigranta, który pracuje w Anglii i wysyła oszczędności do domu. Dla brytyjskiej rodziny, która ma dwoje dzieci i tylko jedno z rodziców pracuje 40 godzin w tygodniu, np. jako pomywacz czy recepcjonistka, to o wiele za mało.

- A to nie jest niezwykła sytuacja. Taka osoba, żeby utrzymać rodzinę za minimalną płacę powyżej poziomu nędzy, musiałaby pracować przynajmniej 80 godzin w tygodniu. Nie zawsze może to robić, bo musi się np. opiekować sparaliżowanym małżonkiem i dziećmi - mówi Cooke.

- Frustracja takich ludzi będzie narastać, będzie coraz więcej protestów - przewiduje Cooke.

Brytyjscy biedni z raportu IPPR nie głodują, ale mimo że rodzic pracuje na cały etat, zakupy musi robić tylko w najtańszych sklepach. Nie wyjeżdża na żadne wakacje, rodziny nie stać na kino ani książki.

Okres prosperity, który Wielka Brytania przechodziła za epoki Blaira, wcale nie rozwiązał problemów pracujących biednych, tylko je pogłębił. Najlepiej widać to w Londynie, który na Wyspach jest jednym z największych skupisk pracujących biednych. - Pensje nie rosły, bo do Londynu stale napływa fala chętnych do pracy. To powoduje jeszcze większe dysproporcje między społeczeństwem i pracującymi biednymi. Bogaci i biedni w Wielkiej Brytanii szybko się od siebie oddalają - mówi Cooke.

Zanim Mary ogłosi bankructwo

- Pracujący biedni są pierwsi w kolejce do utraty domu - mówi Mark Thomas, który przygotowywał specjalny raport o problemach z utratą domów w Wielkiej Brytanii. Pracuje dla Shelter (Schronienie), pozarządowej organizacji, która pomaga ludziom zagrożonym utratą mieszkania.

- Na 25 mln gospodarstw domowych w Wielkiej Brytanii ponad 2 mln ma stale problemy ze spłatą kredytów mieszkaniowych. Kolejne 2 mln wydają na ratę kredytów więcej niż połowę swoich dochodów - mówi Thomas. Jak oceniało Shelter na początku roku, do końca grudnia banki zabiorą domy blisko 50 tys. osobom, które nie płacą na czas.

Ale to były szacunki sprzed kryzysu.

- Teraz widzimy, że ta liczba może wzrosnąć, i to naprawdę szybko - mówi Thomas. Wśród najbardziej zagrożonych grup są imigranci, którzy zaczęli kupować domy w okresie boomu na rynku nieruchomości - rok, dwa lata temu. Również Polacy, który wtedy właśnie najczęściej podejmowali decyzję o tym, żeby zostać na Wyspach. Na zakup domu brali kredyty - nierzadko kilkaset tysięcy funtów.

Dziś wartość nieruchomości spadła, nawet o 10-20 proc., a oni zostali z ratami w starej wysokości. - Nie chcę nawet myśleć, co będzie. Na razie pracuję na dom, tylko i wyłącznie. I żyję bardziej niż skromnie. Na szczęście żona zarabia nieźle, ale kupno domu tutaj to był kanał, jakiego w życiu się nie spodziewałem - mówi Piotr, który kupił mieszkanie pod Southampton. - Na razie płaczę i płacę. Ale marzę o tym, żeby sprzedać to w cholerę i wrócić do Polski.

Beverly siedzi z Mary i tłumaczy jej, co ma zrobić.

- Zadzwonimy do operatorów, żeby nie przysyłali komorników, i zadeklarujemy, że spłacimy ich po trochu, po pięć funtów miesięcznie. I wyjdziemy z matni.

Beverly rozmawia z Mary jeszcze godzinę; to dopiero pierwsza wizyta. Będzie ich co najmniej kilkanaście.

- Wiele osób jest tak zagonionych, że będą musiały ogłosić bankructwo - mówi Beverly. To sposób na odcięcie się od kłopotów. Ale oznacza to, że żaden bank nie da bankrutowi kredytu przez najbliższe siedem lat. Maciek Kuzmicz
Źródło: Gazeta Wyborcza

« 

Pomoc językowa