Praca w U.K.. Polskie eldorado!Przeczytaj!

Temat przeniesiony do archwium.
Bitwa o Anglię
from:
http://newsweek.redakcja.pl/archiwum/artykul.asp? Artykul=9786&Strona=1


\"Wystarczy być - napisał kiedyś Jerzy Kosiński. Wystarczy pojechać - myślą dziś ci, którzy marzą o pracy w Wielkiej Brytanii. Pojechałem z nimi szukać eldorado.


Zaspany, niedzielnym świtem stanąłem na dworcu autobusowym Warszawa Zachodnia, w grupie młodych, silnych mężczyzn z podróżnymi torbami zapinanymi na suwak. Wokół woń rozlanego piwa i kawy. Ktoś dojadał śniadanie, inny nalewał sobie herbatę z plastikowego termosu w kwiatki. Kończyłem porannego papierosa, kiedy podjechał autobus do Londynu. Miał nas zawieźć do lepszego życia.
Wielka Brytania stała się naszą nową ziemią obiecaną. Według ostatniego badania CBOS z marca tego roku chciałoby tam pracować 17 proc. Polaków zainteresowanych pracą
w UE. Trzy lata wcześniej było ich o połowę mniej. Powód? Gdy kolejne kraje wprowadzały dla nas ograniczenia w dostępie do swoich rynków pracy, rząd brytyjski kusił wizją ponad pół miliona oczekujących miejsc. Nic dziwnego, że 1 maja wzrosła liczba autokarów kursujących do Wielkiej Brytanii.
W porównaniu z majem 2003 r. biuro podróży Omnia ma o 50 proc. więcej klientów. Rok temu firma wysyłała do Wielkiej Brytanii, Irlandii i Szkocji 20 autokarów. Dziś wyjeżdża ich już 35. Trzykrotny wzrost pasażerów w porównaniu do ub.r. notuje też białostocki Intertour. Jak wyjaśnia Katarzyna Wołczacka z biura przewoźnika, na najbliższy miesiąc
w autokarach są już tylko pojedyncze wolne miejsca. Podobne oblężenie odnotowali też tani przewoźnicy lotniczy: SkyEurope, który od maja wozi Polaków do Londynu, na najbliższe loty sprzedał już wszystkie tanie bilety. Podobnie jak Air Polonia.
Od 1 maja tylko na dworzec Victoria Station każdego dnia podjeżdża codziennie
15-20 autobusów z Polski, w każdym co najmniej 50-75 rodaków. Angielskie bulwarówki straszą najazdem wandalów. Według nich w ciągu pierwszych dwóch dni maja granice przekroczyło nawet 15 tys. Polaków, więcej niż oczekiwano ich w całym roku. Home
Office (ministerstwo spraw wewnętrznych) uspokaja, że nie obserwuje widocznego wzrostu liczby Polaków przekraczających granicę. Ale dane statystyczne opublikuje dopiero w lipcu.
- Jeszcze za wcześnie wyrokować, czy te masowe wyjazdy Polaków po pracę na Wyspach to chwilowe zachłyśnięcie się, czy stała tendencja - mówi socjolog prof. Andrzej Rychard. - To może teraz nieco szokować, bo nigdy nie byliśmy narodem zbyt mobilnym. Ale po wejściu Polski do UE wszystko się zmienia. Ludzie będą krążyć w poszukiwaniu pracy i dachu nad głową już nie po Polsce, ale po całej Europie.
Polaków ciągnie za granicę marzenie o lepszym życiu. W Anglii robotnik może zarobić 6 tys. zł miesięcznie. To pieniądze, o jakich nie ma co marzyć w kraju. Ale druga strona medalu to utrzymanie kilka razy droższe niż w Polsce. Wynajęcie mieszkania kosztuje ok. 500 funtów (ok. 3,5 tys. zł).
Nasz autobus był jednym z trzech, które odjeżdżały o 10 rano z Warszawy. Siedzieliśmy ściśnięci niczym sardynki w puszce. Moim sąsiadem był Sławek. Chłopak pod trzydziestkę, silny, szeroki w barach. Nim minęliśmy rogatki Warszawy, wyciągnął zza pazuchy połówkę Absolwenta. - I co tu teraz zostanie? - zapytał i natychmiast odpowiedział sobie na pytanie: - Nic. Cały kraj rozkradziony, wywieźli wszystko, zniszczyli. - Nie będzie tak źle - rzuciłem. Rozpoczęliśmy rozmowę. Sławek jechał do Londynu za chlebem. Mieszka w Zduńskiej Woli z teściami, żoną i dwiema córkami. Jest elektrykiem. Pracował na trakcjach kolejowych. Rok temu jego firma zbankrutowała. Imał się różnych zajęć na czarno, w końcu postanowił skorzystać z szansy, jaką daje mu wstąpienie Polski do Unii.
Gdy spytałem, czy zna kogoś w Londynie i czy podzieliłby się ze mną jakimś miejscowym namiarem, odburknął najeżony: - Rozmawiasz ze mną, jakbyś był z kontrwywiadu.
Z ociąganiem wyciągnął portfel, a z niego złożoną na cztery kartkę z numerami telefonów znajomych. - To podstawa. Bez tego zginiesz jak mały Jasio - pomachał mi kartką przed nosem z wyższością i schował ją.
Nad ranem we francuskim Calais mgła była tak gęsta, że można ją było kroić nożem. Przy platformie stał wielki jak mastodont prom. Za chwilę miał nas zabrać na drugą stronę kanału. Przechodziliśmy rzędem przez niewielki budynek odpraw. Urzędnik Home Office, wysoki mężczyzna o rudoblond włosach (zawsze tak wyobrażałem sobie Anglika), niedbale przeglądał dokumenty. - Work or holiday? - spytał, patrząc mi w oczy. - Holiday - odpowiedziałem jak wszyscy. Anglik uśmiechnął się pod nosem. Mijała 20. godzina podróży. Brudni i zmordowani wsiedliśmy na prom. Na pokładzie wypatrzyłem dwudziestokilkuletniego, milczącego chłopaka. Marek
Basta, świeżo upieczony absolwent filozofii z Wrocławia, jechał do rodziny. W Polsce przez pół roku nikt nie chciał go zatrudnić. Zabrał ze sobą zaledwie kilka funtów. - Mogę pracować nawet na budowie - mówił.
Profesor Wojciech Łukowski ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej zwraca uwagę, że w każdym kraju rynek pracy dzieli się na dwa segmenty. Wyższy - okupowany przez rodowitych mieszkańców - jest zwykle niedostępny dla imigrantów (chyba że wysokiej klasy specjalistów). Niższy jest w stanie wchłonąć masy fizycznych pracowników wykonujących proste czynności, których miejscowi nie chcą się podejmować.
- To sprzątanie, ogrodnictwo, budownictwo, praca przy taśmie. Często ludzie są tam zatrudniani na czarno, ale jeśli jest popyt, będzie i podaż - mówi prof. Łukowski. A popyt jest, bo zachodnie społeczeństwa się starzeją i potrzebują coraz więcej pracowników, którzy by się opiekowali starszymi ludźmi i wykonywali ciężką robotę.
Po 30 godzinach podróży Londyn przywitał nas deszczem. Przed budynkiem dworca Victoria chłopak z włosami w kucyk rozdawał ulotki z adresem hostelu przy Harrow Road, gdzie nocleg kosztuje 10 funtów. - Najtańsze spanie w Londynie - zachwalał. Ale większość podróżnych przybyła do rodziny bądź znajomych, bo to najbezpieczniejszy sposób znalezienia zatrudnienia. Praca jest na wagę złota, więc przekazuje się ją między bliskimi znajomymi. W ten sposób powstaje opisywana przez Łukowskiego sieć migracyjna: - Za tymi, którzy wyjechali, jako pierwsi ciągną krewni i znajomi. Opowieści, że migrują najbardziej przedsiębiorczy, to mit. Ale prawdą jest, że są to najczęściej młodzi mężczyźni pomiędzy 18. a 35. rokiem życia.
Osobom z zewnątrz pracę się sprzedaje. Odstępne kosztuje od tysiąca do kilku tysięcy złotych. W pakiecie można kupić adres taniego mieszkania. To kolejne kilkaset złotych.
Ja, tak jak Sławek i parę innych osób, do Anglii wybraliśmy się w ciemno. Teraz po 30 godz. jazdy stanąłem przed dylematem, co dalej. Pożegnaliśmy się i każdy ruszył w swoją stronę. Pierwsze kroki skierowałem do Burger Kinga. Gruby Hindus przywitał mnie zimnym uśmiechem. \"I\'m looking for a job\" - powiedziałem. Popatrzył na mnie, jakbym sprawił mu osobistą przykrość. Nie dawałem za wygraną. Tłumaczyłem, że umiem zmywać, sprzedawać, kontaktować się z ludźmi i dobrze mówię po angielsku (skłamałem). Poradził, bym złożył CV.
Szedłem więc od knajpy do knajpy, pytając właścicieli, czy kogoś nie potrzebują. Opędzali się jak od natrętnej muchy, z rzadka uprzejmie odpowiadali, że bardzo im przykro. W knajpie z pakistańskim jedzeniem przy Harrow Road, gdy zapytałem o pracę, właściciel chciał mnie oblać wrzątkiem.
Wczesnym popołudniem miałem dość. Skonany wszedłem do kafejki na dworcu kolejowym Euston. Poprosiłem o kawę. - Are you Polish? - zagadnęła mnie kelnerka, gestem pokazując polską gazetę, którą wyjąłem z torby. Potwierdziłem, a ona uśmiechnęła się od ucha do ucha i zaparzyła mi kawę za darmo. - To nie z litości, to z sympatii. Często spotykam teraz Polaków, ostatnio jest ich w Londynie coraz więcej - powiedziała już po polsku.
Justyna Strycharska w kawiarni AMT Coffee na dworcu Euston pracuje od pół roku. Namiary dostała od koleżanki ze studiów. Skończyła polonistykę, potem przez dwa lata studiowała dziennikarstwo w Warszawie.
W tureckiej firmie handlującej przędzą zarabiała tysiąc złotych miesięcznie. Wyjazd był jedyną szansą, aby się usamodzielnić. - W Polsce nigdy nie zarobiłabym na mieszkanie - mówi.
Teraz zaczyna dzień o 6.30 rano, a pół godziny później otwiera kawiarnię. Rzadko idzie spać przed północą, czasem zasypia nad książką do angielskiego w fotelu. Zarabia ok. pięć funtów za godzinę, ma wykupione ubezpieczenie, a jej pracodawca płaci składki na emeryturę. Zamierza zostać dłużej.
- Migracja osób wykształconych jest najbardziej bolesna - mówi prof. Rychard. - Ale musimy mieć nadzieję, że wrócą do kraju.
Gdy pytam Justynę o pracę, rozkłada ręce. Słyszała, że zakład Elif Fashions Ltd. przy Leswin Place prowadzony przez Firreta Ortanca kiedyś zatrudniał tylko Polaków. Daje mi adres. Zakład Ortanca schowany jest w podwórku zniszczonej kamienicy. W środku przestronna hala. Ale tylko przy jednym stanowisku 40-letnia kobieta pracuje przy maszynie do szycia. Pytam o Firreta. Z kantorka wynurza się wysoki, siwy mężczyzna w koszuli w paski.
Przyznaje, że kiedyś zatrudniał wielu Polaków. Szyli na eksport do Niemiec i Francji. Interes kwitł. Ale to minęło. W tym tygodniu Firret sprzedaje maszyny i zamyka interes. Facet chwyta mnie za mankiet. - Taką koszulę jak twoja Chińczycy szyją za 2 peny. Ja poniżej funta bym nie zszedł - mówi.
Gdy zrezygnowany idę w stronę Leswin Place, zauważam czerwonego opla na polskich numerach. Tak poznaję Karola Barcia, absolwenta wrocławskiej Akademii Ekonomicznej.
Mieszkanie, które wynajmuje, było kiedyś składem z tkaninami, co widać. Jest niskie, ale przestronne. Na dole duży pokój z kuchnią, mała sypialnia i aneks z ubikacją, na piętrze - trzy sypialnie. Polacy w Londynie przeważnie gnieżdżą się po kilku w ciasnych wynajętych mieszkaniach, by było taniej.
Mój nowy towarzysz w Londynie mieszka od dwóch lat. Zaczynał jako pomocnik murarza. Po pół roku założyli z kolegą firmę budowlaną. Wtedy była to jedyna możliwość, by pracować legalnie. Dziś wykonuje drobne remonty, przebudowuje garaże, kładzie tapety. Zwykle podnajmuje robotników z Polski. Firma dostaje 6 funtów za godzinę. Ludziom płaci połowę. Barć rozwozi ulotki reklamowe i nadzoruje robotników. Gotów jest mnie zatrudnić. Gdy mówię, że nie umiem murować, śmieje się. - Kiedy przyjechałem, nie umiałem nawet trzymać młotka - pociesza.
Razem z Barciem mieszka Grzegorz Chaberek, dwudziestokilkuletni chłopak z Pisza. Gdy skarżę się, że nie mam już siły dalej biegać za pracą, Chaberek mnie pociesza. - Musisz przeć do przodu, inaczej zginiesz - mówi. W ciągu czterech ostatnich miesięcy kilka razy zmieniał pracę. Najpierw był pomywaczem u Turka. Pracę znalazł, chodząc od baru do baru. W piętnastej knajpie się udało. Z właścicielem umówił się na trzy funty za godzinę. Po tygodniu szef uznał, że nowy pracownik zużywa za dużo płynu do zmywania, i wywalił go. - Wtedy jeszcze byłem grzeczny - mówi Chaberek. - Cieszyłem się, że nie kazał mi zapłacić za płyn.
Potem znalazł pracę z ogłoszenia w agencji cateringowej. Przez trzy miesiące organizował przyjęcia. Zaczynał o piątej rano, więc wstawał o trzeciej. W sali balowej przygotowywał stół szwedzki, z magazynu przynosił i rozkładał na talerzach wędliny, kawę i herbatę. Zarabiał 200 funtów tygodniowo. Nie znał języka, więc gdy gość zadawał mu pytanie po angielsku, biegł do kuchni do znajomego Polaka, powtarzał pytanie i po chwili przynosił odpowiedź. W końcu właściciel się zorientował. Na odchodnym dał mu adres konkurencyjnej agencji Charlton House.
Dzisiaj pracuje tam 40 godzin w tygodniu i zarabia 476 funtów miesięcznie, a wieczorami rozwozi na motorze pizzę. To kolejne 400 funtów. Do domu wraca wykończony, ale jest zadowolony.
Od chłopaków dowiaduję się o \"ścianie płaczu\", punkcie kontaktowym Polaków szukających pracy i mieszkania w Londynie. Właściciel sklepiku, flegmatyczny Hindus, za drobną opłatą umieszcza na witrynie ogłoszenia szukających lub oferujących pracę. Większość dotyczy prac budowlanych i remontowych.
Na chybił trafił spisuję dziesięć numerów i biegnę do budki telefonicznej. Praca w fabryce żaluzji jest już nieaktualna, murarza już nie potrzebują, w pizzerii nikt nie odbiera telefonu. Do agencji szukającej dziewczyn do pozowania nie próbuję dzwonić - mogłaby im się nie spodobać moja broda. Kilka razy wpadam w pułapkę zastawioną przez pośredników żądających odstępnego w wysokości 50-100 funtów. Bez gwarancji, że praca się znajdzie.
Gdy wracam pod sklepik, obstępuje mnie dwóch tęgich mężczyzn w skórach i ze złotymi łańcuchami na szyi. Są nawet sympatyczni, chętnie opowiadają o tym, jak trudno żyć i znaleźć pracę. Dowiaduję się, że wczoraj kogoś okradziono, a dwa dni temu \"jednego z naszych\" znaleziono martwego w Tamizie. Małgosia Jaroszczyk-Greetham, moja prawdziwa koleżanka z Londynu, tłumaczy mi potem, że to sposób urabiania ofiary.
- Chodzi o to, byś stracił nadzieję i po kilku dniach zwrócił się do nich o pomoc - mówi. - Wtedy wiedzą, że nie masz nikogo, kto mógłby ci pomóc. Stajesz się dla nich łupem. Potem już tylko pozostaje do rozstrzygnięcia kwestia, w jaki sposób pozbawić cię tego, co ci jeszcze zostało. Zazwyczaj nagle pojawia się wiadomość, że jest praca, ale trzeba zapłacić 1[tel]funtów odstępnego. Gdyby taki deal zaproponował ktoś obcy, to byś go pognał. Ale tę wiadomość przynosi znajomy.
Pod \"ścianą płaczu\" pojawia się tęgi, trzydziestokilkuletni Polak z lekkim zarostem. Szuka robotników do remontu mieszkania. 4 funty za godzinę, wyżywienie i spanie. Zgłaszam się. Wsiadamy do szarego mitsubishi Piotra i jedziemy do Hackney. Piotr mieszka w ładnym bliźniaku. Na piętrze są dwa pokoje do wyremontowania. Gdy mam się zabierać do roboty, wyjawiam mu, kim jestem naprawdę - dziennikarzem \"Newsweeka\". Wieczorem rozmawiamy przy kieliszku wina.
Piotr od sześciu lat pracuje na dworcu kolejowym Euston. Sprzedaje w okienku bilety. W Londynie robił już wszystko. Przez 14 lat pobytu pracował w fabryce żaluzji, na budowie, zmywał w restauracji. Rano Piotr odwozi mnie na stację kolejową. Ekspresem odjeżdżam na lotnisko Stansted, skąd zabierze mnie samolot do Polski. Czuję się trochę nieswojo. Tak jakbym oszukał tych wszystkich ludzi, których spotkałem w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin. Polubiłem ich. Kto wie, jak skończy się ich przygoda w wymarzonym lepszym świecie.
ahahahahaha!
Ja tam i tak pojade do UK. LOL
Nie nooo, calkiem to sensowne, co tu napisane , a jakie realne, moze nawet powinno byc jeszcze mniej kolorowe, no i tez mysle ze sie tam wybiore. Pozdrowionka :D
mi ojciec kolegi załatwił robote jestem pielegniarzem w londyńskim szpitalu u zarabiam 2500 Funtów .
Mi sie udal i tego zycze wa
he he he dobre! Pielegniarki w UK tyle nie zarabiaja, bo tak sie sklada ze znam tam jedna. Zarabiaja ok 1800 funtow na miesiac. Poza tym pracy pielegniarki sie " nie zalatwia' bo wymaganie komisji jest aby pzrejsc kurs przysposabiajacy najpierw i miec co najmniej CAE
he wiec ja tez sie chcem wybrac mam do kogo i gdzie ale tak na serio to chcialabym sie dowiedziec czy jest szansa na znalezienie jakiejkolwiek pracy raz juz tam bylam ale nawet nie szukalam pracy jest tam moja kolezanka i ona pracuje w restauracji ale niewiem moze od was sie dowiem czegos wiecej czy jest jakas szansa na znalezienie pracy??moj gg to 4496758
no coz szczera wypowiedz,czesto tak bywa.ja tez jestem w okolicach londynu od 3 miesiecy.pracy dlugo nie szukalem,po dwoch tygodniach juz zaczalem pracowac.mam 6 na reke za godzine czasem over po 10 na godzine nie wiecej nizz 10 godz w tygodniu.znam nie zle jezyk skladam urzadzenia diesla w duzej korporacji,jestem jedynym polakiem nie liczac mlodej polki ktora z tego co slysze mieszka juz z czwartm facetem a preacuje tu okolo roku.jak jest-ciezko zycie drogie ale tak czy tak zarabiam znacznie lepiej jak w kraju.nie ma tu cudow.jestem wyksztalcony i nie musialem w kraju czekac na prace ale kwestia ile bym z tego odlozyl.do odwaznych swiat nalezy jak ktos jest mlody niech sprubuje.a te bajki o pielegniarkach i wysokich zarobkach------a moze sprostowanie-pomoc pielegniarki---------salowa do wszystkiego.uznaja w tym zawodzie tylko pielegniarki z polski z magistrem i to jest prawda plus kurs,a zarobki pomocy pielegniarki to max na reke 6 na godzine.teraz jest dobry czas na znalezienie pracy,zacznijcie od zarejestrowania sie w agencji posrednictwa pracy/znajdziecie ich ogloszenia w necie.moj brat zarabia 12 funtow na godzine,jest bardzo dobrym fachowcem ja po okolo 1,5 roku bnede mial okolo 8-10 na godzine,po okolo 2,5 roku okolo 12 ,ale bede musial wylozyc okolo 3 tysiecy na kursy tu na miejscu nie da sie tego przyspieszyc.jak ktos tu sie wybiera to niech w kraju zalatwi sobie kurs na sztaplarke,latwiej znalezc tu prace.nie wierzci w cuda nikt wam tu nie napisal do konca prawdy,poza ta jedna przesycona gorycza./tez nie do konca/a ja po prostu wam nie powiem co dalej bo coz jestescie potencjalna konkurencja a polacy maja tu coraz gorsza opinie -sami jestesmy sobie winni.
Z zasady bajki o polskich informatykach wyciagajacych 1000 tygodniowo sa dla frajerw.dyplom na nie wiel sie tu przydaje ja mam 3,a nie pracuje w zadnym z tych zawodow.o tyle tylko ze mam lekka prace w czystym miejscu i bardzo dobry socjal,na poczatek puki nie skoncze szkoly.znajomosc jezyka jest potrzebna-nie zbedna ale minie wiele lat nim bedziemy mogli tu byc traktowani na rowni.to nie eldorado.nikt tu nie zarabia po 10 na godzine od razu i to jest szczera odpowiedz.nie wszystko odrazu.nikt nie bedzie tu ladowal kasy w debila studenta ktory wruci do kraju po 3 miesiecy bo sie stesknil za swoja pania/a tego pracodawca wam nie powie.ja nie sprzatam wykonuje prace na ktora jest chetnych wielu angolii.jestem dobry i dlatego tylko pracuje ze jestem lepszy od nich.pracuje ciezko ale mam pieniadze i jest co raz lepiej wiem jaki zawod bede wykonywal za 1,5 roku. i wtedy dopiero powiem reszcie.
===========dobra rada,zacznijcie do agencji zarejestrujcie sie na miejscu w londynie,o ile juz tu jestescie.
zastanawialem sie po co te glupie smiechy i wypowiedzi bez sensu.ktos chce sie pokazac w kraju jak tu dobrze zarabia.faktycznie potrzebuja pielegniarki i tyle one zarabiaja ale angielki z doswiadczeniem kilkuletnim,podstawa to referencje.
karol ze szczecina
moj adres [email]
co umiesz robic ,na ile czasu chcesz przyjechac czy znasz jezyk
odpisz jestem w swieta w kraju cos ci znajde albo dopowiem
ogolnie ty wyglada tak .pracodawcy chca fachowcow,a fachowcy z zasadynie znaja jezyka.studenci znaja jezyk ale przyjezdaja na krotko.zycie tutaj jest szare.ale zarabia sie i poziom zycia jest znacznie wyszy jak w kraju.ale jak sie nie ma pracy-to klapa.na budowach o ile pracuje sie z anglikami zarabia sie bartdzo dobrze ale to ciezka robota.wlasciciel czesyto jak jest przestuj rozwiazuje druzyne trzeba sobie radzic.ja moglem isc do pracy na budowe za 70 na reke dniowka ale tylko dlatego ze wlasciciel to znajomy.ogolnie to nie napisalem prawdy ile zarabiam b po co .mam dobrze,ale to tez zasluga w duzej mierze znajomych i rodziny,moja zasuga ze utrzymalem prace.druga sprawa to jezeli ktos tu sie wybiera niech zada sobie pytanie co umie robic,jednakodpowiedz zna tylko on jak przekonac potencjalnego pracodawce.potrzebne sa przetlumaczone dokumenty.np spawacz zarabia ok 300tyg na reke wym znajomosc jezyka,i dokumenty.praca wknajpie to max 5 na godzine plus napiwki ale zapewniam ze taka praca nie jest lekka.stac mnie juz teraz na dobry samochod i na pokazanie sie przed znajomymi w kraju tak robi wielu,widzi sie to co chce zobaczyc dlaatego wielu tu przyjezdza.praca jest ale trzeba przyjechac tutaj przygotowanym.np.zeby miec prace trzeba miec konto zeby miec konto trzeba gdzies tu mieszkac,potem trzeba miec nr ub /50 funtow/ja wszystko zalatwialem 10 dni.
angole tez szukaja prace pracuja za 5 na godzine.
jakos mi sie wiedzie mam znacznie lepiej jak wiekszosc polakow i perspektywy.nie martwie sie ze nie bede mial pracy dorabiam sobie jeszcze i jest ok.ale ciezko sie uczyc i pracowac.ale nie da sie tu uczyc nie pracujac
zamiast czytac moje wypociny przejrzyjcie na google
,,,,,,job centre..itp sami sie zorientujecie.ja jestem w dobrej sytuacji nikt i nic na mnie w kraju nie czeka.zawsze bedac tu na chwile nie przekroczyccie 5 na reke na godzine nie zdobedziecie kwalifikacji.
tutaj znacznie latwiej je zdobyc,szkoly zapewniaja prace.nie sa az tak drogie.w necie znajdziecie wszystko co jest wam potrzebne.pamietajcie o jednym wazne zeby miec jedna prace na legalu ze skladkami reszte znacznie wiecej mozna dorobic po cichu.
mi za jedna nadgodzine placa prawie 10 na reke,u polaka za nadgodz placi sie normalna stawke nie ma tez dodatkow za urlopy itp mi w miesiacu wpada za to ponad 100 nawt nie wiem za co.odradzam londyn zycie znacznie drozsze a zarobki nie wiele wyzsze o ile sa.
mieszkanie roznie pokoj w naprawde dobrych warunkach za 70 tygodniowo,dom za 400 juz sie znajdzie/taniej wychodzi jezeli sie go wynajmie w kilka osob=ale kaucja.
moze mam lepiej bo od pocvzatku unikam polakow,mniej problemow
nie ma czasu na zbyt wiele odpowiem tylko na jedna wiadomosc i koniec nie bede nikogo prowadzil za reke tym bardziej kobiety,poszukaj w job centre,nie licz na plakow chyba ze do konca chcesz pracowac za 5 na godzine bez zadnych perspektyw,przeanalizuj na miejscu jakie a kursy z zasady pokrywaja sie z zapotrzebowaniem na rynku pracy.pamietaj podaz i pobyt na rynku to nie tylko ekonomia.poprostu ktos z jakis powodow nie chce wykonywac danej pracy.odpowiedz sobie dlaczego
>faktycznie potrzebuja pielegniarki i tyle one zarabiaja ale angielki z >doswiadczeniem kilkuletnim,podstawa to referencje.

Granus, nie wprowadzaj dziewczyn w blad.
Pielegniarki potrzebne , ale CAE + polski mgr pielegniarstwa + 1 rozczny kurs przystosowawczy. Marna placa jak na UK, ciezka praca. Dlatego wiekszosc pielegniarek w UK jest z krajow 3 swiata itd, troche Irlandek bo zadna Angielka takiej pracy nie chce.. stad niedobor.
Cześć! Ja też jestem pielęgniarką - wybieram się do Irlandii- czekam na rejestrację, ile się zarabia w Dublinie? Nie orientujesz się?
Temat przeniesiony do archwium.

« 

Programy do nauki języków

 »

FCE - sesja letnia 2004