Nauka i chodzenie do szkoly to nie sa pojecia tozsame.
MOzna sie uczyc i poglebiac wiedze samodzielnie w domciu, (nawet jako pastuszek na skraju lasu), ale przychodzi mysl, ze latwiej, jak ktos nami pokieruje, podzieli sie wiedza juz zdobyta, udostepnie ciekawe materialy i zainspiruje.
Do tego jeszcze wredny sytem zmusza nas do nauki formalnej, zeby umozliwic nam wykonywanie wymarzonego zawodu w przyszlosci, czy dopuscic nas do skrabnicy wiedzy (z tytulu bycia pracownikiem naukowym np.)
My idziemy na studia pelni oczekiwan, jaka to imponujaca wiedza nas wykladowcy olsnia i zainspiruja, jakie mozliwosci sie przed nami otworza, jak bedzie fajnie i tak zupelnie inaczej (lepiej) niz w liceum. A tu co? Klimat szkolki, gdzie najwazniejsza kwestia jest odsiadywanie dupo-godzin, najwazniejsza czesc zajec to powiedzenie: jestem przy wyczytywaniu roll-call, kiepscy, nie przygotowani do zajec wykladowcy z wysokim mniemaniem o sobie, zero praktycznych przedmiotow, oprocz przedmiotu o nazwie praktyczna nauka czegos tam (np. angielskiego) nie majacy z nia wiele wspolnego...
Sorry, ale alternatywy nie ma, jezeli chce sie przebrnac przez studia. I bedac na ktoryms tam roku, mozna wyrazic swoja krytyke odnosnie tego. Mnie akurat bardziej drazni akceptacja bylejakosci niz krytykowanie naszego sytemu szkolnictwa.
Pozdrawiam,
KOciamama.