Przegląd światowej prasy gospodarczej: Milioner coraz dalej od pucybuta
Amerykanie, w większym stopniu niż jakikolwiek inny naród, utożsamiają się z marzeniem o karierze od pucybuta do milionera. Mit ten daje przekonanie o równych szansach wszystkich, którzy chcą ciężko pracować i stosować się do reguł gry. Przyciąga też imigrantów, a zwyczajnym Amerykanom pozwala pogodzić się z bolesnymi aspektami dynamicznej gospodarki rynkowej, m.in. brakiem poczucia bezpieczeństwa i nierównością ekonomiczną - pisze "The Economist".
Jeśli rozejrzeć się po świecie, wyższość amerykańskiego modelu może się wydawać oczywista. Żaden inny kraj nie czerpie tylu korzyści z globalizacji i nowoczesnych technologii. Najważniejsze cechy amerykańskiej gospodarki - gotowość przedsiębiorców do podejmowania ryzyka, delikatna interwencja ze strony przepisów i regulacji oraz ostra konkurencja - doprowadziły do gwałtownego wzrostu zamożności. Nie wszyscy w Stanach Zjednoczonych i poza nimi są jednak zadowoleni z tego stanu rzeczy. Jednym z powodów tego niezadowolenia jest rosnąca nierówność społeczna.
Armia bogaczy rośnie w siłę na całym świecie, w zeszłym roku liczyła aż 8,7 mln osób. Według "Financial Times" wzrost cen surowców w ostatnich latach doprowadził do znacznego powiększenia się grupy ludzi o znacznym majątku osobistym. Najszybciej przybywało ich w Afryce - prawie 12 proc. w ciągu 2005 r. Na Bliskim Wschodzie i w Ameryce Łacińskiej ich szeregi powiększyły się o prawie 10 proc. Kilkuprocentowy wzrost odnotowały także rejony Azji i Pacyfiku, Ameryka Północna oraz Europa.
Jak podkreśla "The Economist", nierówność sama w sobie nie jest złem, jeśli system spełnia trzy warunki: po pierwsze, społeczeństwo jako całość staje się coraz bogatsze; po drugie, najbiedniejsi mają zabezpieczenia socjalne; po trzecie, każdy - niezależnie od rasy, pochodzenia, wyznania, płci - może wspinać się po drabinie społecznej.
Brytyjski tygodnik przeprowadza analizę amerykańskiej gospodarki właśnie pod tym kątem. Zwraca uwagę, że w przeciwieństwie do Europy, gdzie wszyscy ciągle łamią sobie głowy nad optymalną redystrybucją dochodów, w Ameryce nikt nie martwi się tym, że istnieją gigantyczne różnice społeczne. Zazdrość nie jest powszechnym uczuciem. Ludzie wolą raczej przyłączyć się do bogaczy, niż ich doić. Ośmiu na dziesięciu badanych uważa, że biedni mogą ciężką pracą dojść do bogactwa. Tak było zawsze, ale czy nadal będzie, nie wiadomo, bo po 2000 r. w społeczeństwie amerykańskim coś zaczęło się zmieniać. W ostatnich latach wzrost gospodarczy był mocny, ale nie skorzystali z niego średnio zarabiający Amerykanie. Ich płace wzrosły po 2000 r. tylko o 1 proc. Natomiast w poprzednich pięciu latach ta sama grupa zyskała aż 6 proc. Obecnie wygląda na to, że owoce wzrostu produktywności zbierają tylko najlepiej zarabiający. Gdy fale przypływu unoszą ze sobą tylko nieliczne łodzie, trzeba się liczyć z kosztami społecznymi, ostrzega "The Economist". Dziś jedynie czterech na dziesięciu badanych uważa stan gospodarki za dobry, podczas gdy aż siedmiu myślało tak, gdy Bush obejmował urząd prezydenta. Średnie dane o zarobkach wyglądają bardzo dobrze tylko dzięki temu, że ciągną je w górę najwyższe zarobki. Skala koncentracji dochodów w Stanach Zjednoczonych jest największa spośród krajów rozwiniętych. Dyrektor generalny firmy zarabia tam średnio 300-krotnie więcej, niż wynosi średnia pensja, podczas gdy w latach 70. dostawał tylko 30 razy więcej. O czymś podobnym nie mogą marzyć europejscy menedżerowie.
Ze statystyk wynika, że boom gospodarczy może się skończyć. Amerykanie nadal robią z zapałem zakupy, ale już tylko dzięki powiększającym się długom, nie za sprawą rosnących dochodów. Załamanie koniunktury gospodarczej mogłoby doprowadzić do nadwerężenia społecznej równowagi. Jeśli obecne tendencje w kształtowaniu dochodów się utrzymają, Stany Zjednoczone mogą zacząć przypominać pod tym względem Brazylię, gdzie rozwarstwienie społeczne jest największe. Amerykanie będą jednak tak długo godzić się z tym wielkim rozwarstwieniem, jak długo ich gospodarka będzie się dynamicznie rozwijać. Gdyby nastąpił kryzys, nawet ich cierpliwość się skończy - ostrzega "The Economist".